owca napisał(a):Ale czy to możliwe?
Jak najbardziej i z tego co słyszę bardzo częste.
U mnie było tak, że zanim mąż zaczął leczenie podział ról był prosty : on ten zły, ja ta dobra, najmądrzejsza, ratująca, wyręczająca. W końcu cel został osiągnięty : facet zaczął się leczyć. Ja też, ale ... każdy gest, każde słowo, każde działanie pilnie obserwowałam, bo spodziewałam się, że to wszystko na pokaz, więc coś musi się stać. A tu mąż zadowolony, mam co chciałam tylko.. no cholera właściwie czego ja chciałam ? Czego mi brakuje ? On pnie się w górę, a ja mam mega doły. Kompletnie nie rozumiałam co się ze mną dzieje. Jakim prawem po tym wszystkim co mi (nam) zrobił ma czelność czerpać radość z życia ? W końcu powinien mnie na rękach nosić, bo przecież tyle dla niego zrobiłam. A ten tu ma nowych znajomych, wydzwania i rozmawia z obcymi ludźmi o swoich sprawach zamiast ze mną. Mało tego coraz częściej śmie wyrażać własne zdanie, podejmować jakieś decyzje i o zgrozo ! zwracać mi uwagę

Oj bolało.
Sama sobie robiłam emocjonalne jazdy, bo zwyczajnie za spokojnie było. Wyszło, że tak nie do końca jest mi dobrze z samą sobą. Czułam się nikomu niepotrzebna, a przez to bezwartościowa. Tak ! chciałam, żeby się leczył i zdrowiał, ale to miało być na moich warunkach. A jak zaczęłam "tracić" nad nim kontrolę to pojawiła się wręcz panika. Mimo, że zachowywałam się wtedy jak szajbnięta to był bardzo fajny moment, bo właśnie wtedy zaczęłam się sobie przyglądać. A jak już zaczęłam co nieco zauważać, to mogłam też co nieco zmienić. Mogłam przede wszystkim zaakceptować siebie, to że nie jestem idealna i nie mam patentu na mądrość. Potem mogłam już tylko zaakceptować prawo mojego męża do jego własnej drogi.
Słynne złażenie z piedestału się rozpoczęło. I ciągle trwa

Pozdrawiam