przez Gattara » 31 Gru 2019, 13:09
Witajcie,
jestem żoną hazardzisty od dwóch lat, znamy się od ponad czterech. Od początku wiedziałam o problemie, mąż powiedział mi o tym w pierwszym tygodniu znajomości, ale nie zdawałam sobie sprawy z wielkości uzależnienia i z tego jak takie życie wygląda. Mąż gra odkąd miał 15 lat, czyli już ponad 17 lat boryka się z tym problemem. Wydawało mi się, pewnie jak większości z Was, że będę mogła kontrolować jego i jego dostęp do pieniędzy. Zanim podjeliśmy decyzję o ślubie, były dwa incydenty, że zagrał, po drugim chciałam od niego odejść to poszedł sam z siebie na terapię dzienną, która trwała kilka miesięcy. Po terapii można było zauważyć wiele pozytywnych zmian, zmieniło się jego podejście do życia, stał się bardziej otwarty na ludzi. Wydawało mi się, że mamy to za sobą, zaczęliśmy planować ślub. Miesiąc przed ślubem mąż na nowo zagrał, ale widziałam w tym bardziej winę jego brata, który dał mu dostęp do jego gotówki, a on po prostu pod wpływem impulsu wyczyścił mu konto i zagrał. Wzięliśmy ślub, przez ponad rok wydawało mi się, że jest względnie dobrze. Tylko ja miałam dostęp do jego gotówki i kontrolowałam jego wydatki. W marcu tego roku mąż sprzedał kilka swoich wartościowych rzeczy w lombardzie, przyznał się, że grał przez kilka dni, jak zauważyłam brak, pomogłam mu to wykupić, mieliśmy pierwszy kryzys. W międzyczasie cały ten rok mąż prawie nie pracował (ma własną firmę), biznes się nie kręcił, mąż chciał stworzyć jakiś nowy biznes, chciałam dać mu ten czas, żeby odnalazł własną drogę i robił to co lubi. Sama prowadzę firmę, która w miarę dobrze prosperuje, więc mieliśmy taki luz finansowy, że jedna osoba mogła nie pracować.
Mimo wszystko przez cały ten rok czułam, że mąż oddala się ode mnie, że tworzy taki mur nie do przejścia, zanikły gdzieś codzienne czułości, chęć spędzania wolnego czasu, nie chciał nigdzie wychodzić tylko ze mną, życie seksualne przestało prawie w ogóle istnieć. Mąż za każdym razem był mentalnie gdzieś indziej, czułam się jakbyśmy byli dwoma współlokatorami, z tą różnicą, że przez cały rok tylko ja myślałam o utrzymaniu nas.
w październiku zaczęły stopniowo wychodzić wszystkie jego przekręty: wziął pożyczkę na swoją działkę na której mieliśmy się budować, kilka faktoringów na firmę, wynajmowanie jakiś kont za pieniądze, kilka innych nielegalnych przekrętów, pojawiła się policja (chociaż nic mu nie udowodnili) i wielu wierzycieli. Na szczęście mamy rozdzielność majątkową, mąż wyjechał za granicę żeby zacząć spłacać długi.
W międzyczasie okazało się też, że na początku roku spłaciłam jego stare jedno zadłużenie (żeby miał czyste konto i mógł rozpocząć jakiś normalny biznes) - mąż podrobił list i całą tę kwotę przelałam na jego inne konto, myśląc, że spłacam jego dług i mu pomagam, a on dostał te pieniądze i je przegrał. Dodatkowo przez ostatnie miesiące nawet nie mogłam odbierać poczty, bo "złamał się" nagle w torebce mój kluczyk, a mąż wymieniał wkładkę w skrzynce przez kilka miesięcy, tak samo z domofonem do drzwi, który "zepsuł się".
Mąż minimalizuje cały czas szkody, które wyrządził; nie widzi tego co zrobił, mówi, że przesadzam, że wyolbrzymiam, że nie grał, tylko "źle inwestował". Wiem też, że jego tata miał podobne kiedyś problemy, a jego poprzedni poważny związek rozpadł się o granie, ale nie dało mu to jak widać nic do myślenia.
Nie chodzi już nawet o straconą gotówkę, bo to faktycznie za granicą jest w stanie spłacić w ciągu mniej więcej roku, ale chodzi o to, że wiem, że w ogóle nie da się jego kontrolować i że nie mogę mu zaufać skoro tak z zimną krwią może mnie oszukać (jak z tym listem) i w ogóle nie myśleć o nas jako o rodzinie (czasem mam wrażenie, że woli myśleć o swoim bracie niż o mnie). Jesteśmy dwa lata małżeństwem, a okazuje się, że przynajmniej od półtora roku musiał cały czas grać, robiąc "lewe interesy" i mając dostęp do gotówki o której nie miałam pojęcia, nawet ani raz nie przeniósł nic do domu, nie kupił, nigdy mi nie pomógł.
Przez ostatnie miesiące, zanim wyszły wszystkie przekręty, miałam wrażenie, że nasz związek ostatnio to gra pozorów, taki spektakl, który odgrywamy przed znajomymi i rodziną.
Mamy inne priorytety, on np. cały czas teraz mówi o budowie domu, to jest jego główny priorytet, mówi, że "inwestował" bo chciał mi pokazać, że jest w stanie wybudować dom i zatroszczyć się o nas,ze chciał poczuć, że coś znaczy.
Jednocześnie powtarza mi, że z racji tego, że jestem dość niezależną i silną kobietą czuje się przy mnie jak nieudacznik, że mnie wszystko wychodzi a jemu nie, że wszystko przychodzi mi łatwo, spada z nieba,a on ma zawsze pod górkę. Nie widzi tego, że wkładam w to wszystko mnóstwo pracy, czasu i że to nie jest kwestia szczęścia tylko jakieś takiej życiowej zaradności i poukładania.
Z racji tego, że dla męża stał się priorytetem dom powiedział też,że dopóki nie wybuduje domu, to on absolutnie nie chciałby mieć dzieci, że ewentualnie można adoptować, bo dzieci za dużo kosztują, a nas na to nie stać.
Mąż mnie też obwinia, że jak mu mówię, że trzeba zapłacić jakiś rachunek to jego to skłania do grania. Wiem, że chce obciążyć innych, żeby sam czuł się lepiej i żeby minimalizować swoje winy.
Dużo czytam na temat uzależnienia, znam wszystkie mechanizmy, rozmawiałam też z psychoterapeutką, chociaż nie odkryłyśmy nic nowego, czego bym nie wiedziała.
Zastanawiam się czy w ogóle tyle lat grając może on wyjść jeszcze z tego, czy jest szansa, że będzie miał normalne podejście do życia. Czy w ogóle można stworzyć normalny związek, który opiera się na wzajemnym zaufaniu, szacunku do drugiej osoby, na takim poczuciu, że chce się dobrze dla drugiej osoby.
Z jednej strony jestem postrzegana jako osoba silna i niezależna, udaję przed większością idealne życie, z drugiej strony czuję, że upadłam jako kobieta, emocjonalnie, że dałam się oszukać i wykorzystać, manipulować, że straciłam jakieś ideały co do jakiegokolwiek związku.
Odkąd powiedziałam o rozwodzie, niektóre osoby, chociaż znają sytuację, powiedziały, że to typowe dla związków teraz, że jak coś nie działa to się wyrzuca, że nie walczy się, nie stara. wiem, że mój mąż ma też dużo zalet, wiem, że jest zagubiony, chory, że nie jest sobą, czasami myślę, że może jednak powinnam mu jeszcze pomóc, tylko boję się, że jeśli teraz dam mu jeszcze jedną szansę, to za pół roku, rok, dwa będę w tej samej sytuacji (albo i w gorszej, jeśli jednak pojawiłoby się dziecko).
Jakie są Wasze doświadczenia? Czy jest w ogóle sens myśleć o kolejnej szansie?