Witam, jestem nowa na forum.
Mój narzeczony jest hazardzista.
Na początku związku, to jest ponad 4 lata temu pierwszy raz dowiedziałam sie o przegranej, a przegrał wszystko co miał. Powiedział mi ze był na jakies imprezie z kolegami i urwał mu sie film, a jak sie obudził to był w kasynie już spłukany. Wyznał mi to dlatego, że zbliżał sie nasz wspólny wyjazd w góry, na który już nie miał kasy. Wtedy nie drążyłam tematu czy ma problem z graniem, uznałam ze to jednorazowy wybryk i zapomniałam o sprawie. Sprawa wróciła 2,5 roku temu, kiedy mieszkalismy już razem. Przyznał że przegrał wszystko, przepraszał, obiecywał ze już tego nie zrobi. Powiedział mi tylko dlatego, że nie mial nawet za co auta zatankowac, a musiał żeby jeździć do pracy. Wtedy nie wiedziałam, że nie wolno mi pomóc mu finansowo, wiec to zrobiłam, ale dostał tylko na paliwo. Jednak w tym momencie już wiedziałam, to nie jest jednorazowe, on ma problem i to poważny. Boże hazard to tragedia. Co robić? A moze mi się to śni? Myślałam, że moje łzy i wściekłość go przebudzą. Nie wiedziałam wtedy kompletnie nic co robic, jak sie zachowywać. Po krótkim czasie znowu zagrał, nie do zera ale czy to ma jakieś znaczenie? Nie. Zagrał. Pogroziłam mu, że jeszcze raz i koniec z nami ,,pamiętaj stawką nie jest kasa tylko nasz związek''. Brawo ja, oczywiscie, że go nie rzucilam przy kolejnym razie, ale było blisko. Kolejny raz był rok temu (oczywiście mogło być coś pomiędzy, jakieś mecze czy coś, nie byłam w stanie wyłapac małych kwot). Po dłuższym czasie nie grania popłynął na 2 miesiące. Łączna przegrana ok 4 tyś euro. Już wtedy mówiłam o terapii, że jeśli chce z tego wyjść musi sie leczyc, ale on twierdził, że tego nie potrzebuje, że sam sobie z tym poradzi i że nie zagra już bo nie czuje potrzeby gry. Minął rok i nie dawno się dowiedziałam, że pół roku temu zagrał i przegrał ok 1200e. Zagadywał już wtedy coś o ,,urodzinowym pokerku'', że ,, no ale jak to nigdy nie mogę już grać? No chyba raz na rok za 50e jest ok'' tłumaczyłam, że nie, że od tego się zacznie a potem popłynie, bedzie sie próbował odegrac. Wielokrotnie sam mówił,że wie jak ten system wygląda, że jest po to aby sie przegrywało, czasem na zachętę coś dadzą wygrać. A jednak nawet ta złota wiedza nie pomogła. Miesiąc temu też grał 2 razy z 2 tyg pauza pomiędzy. Ani pół roku temu, ani teraz nie przegrał wszystkiego co miał. Tym sie tłumaczył, tym mnie pocieszał, że zrobil postęp. O terapii mówił tylko wtedy, gdy wiedział, że jestem wściekła i chciał załagodzić. Następnego dnia twierdził, że nie potrzebuje terapii, że sam sobie z tym poradzi.
Któregoś wieczora zaczęłam płakać i nie mogłam przestać. Przyszedł do mnie, nie mówił wiele, po prostu był.
Następnego dnia wrócił z pracy i powiedzial: ,,jestem hazardzistą'', usiadł i zaczął mówić jak sie czuje teraz, jak sie czuje po grze, jak sie czuje i co myśli tuż przed grą, jak długo to trwa, jak sie zaczęło. Tak szczerej rozmowy jeszcze nie było. Słuchałam, zadawałam pytania, nie osądzałam. Powiedzial miedzy innymi, że myśl gry pojawia sie często, ale zazwyczaj mówi sobie NIE, że po prostu nie chce grać, ale raz na 100 takich myśli zawacha się, zapomina o wszystkim, o tym jak to działa, ile już przegrał, jak sie czuł po przegranych, o mnie. Zapomina o wszystkim. W głowie ma tylko grę. Że to tylko jedna nie winna gra...Oprócz tego przyznał ze myśli o graniu kiedy brakuje mu rozrywki. Na codzień w wolnym czasie gra w jakies zwykłe gry na laptopie. Dla niego to już nie jest rozrywka tylko normalność. Tlumaczylam, że ta właśnie gra powinna być rozrywką dla niego, że powienien znaleźć jakieś inne zajęcia. Podczas tej rozmowy powiedział, że potrzebuje mitingów. I na tym sie to skończyło. Nic wiecej nie zrobił. Nie zapisał sie na mitingi. Jak o to zapytam to mowi, że zrobi to. Nie będę więcej o nie pytała bo ma w nich uczestniczyć z własnej woli i chęci a nie dla świętego spokoju...
Sama nie wiem co mam dalej robić, wiem, że on potrzebuje mitingów i terapii ale nic z tym nie robi.
Jestem sama z tym wszystkim. Z nikim o tym nigdy nie rozmawiałam, stąd też tak długi post.
Pocieszam się, że nie bierze kredytów, nie pożycza od innych, nie wynosi nic z domu. A wiele takich historii tu czytałam.
Może marne to pocieszenie ale jednak...